sobota, 24 listopada 2012

Liguria. Rezerwat Przyrody, czyli na piechotę z Capodimonte do Portofino.


Obejrzenie Opactwa San Fruttuoso (patrz poprzedni post) i krótki odpoczynek zajęły mi około dwóch godzin. Przy tej okazji na straganie z pamiątkami dokonałam zakupu, który przyniósł mi dużo radości, mimo swoich niewielkich rozmiarów i niewygórowanej ceny. Sprawiłam sobie bowiem kolejną, pamiątkową kuchenną ściereczkę z kolorowym nadrukiem. Takie ściereczki są we Włoszech bardzo popularne a nadruki to z reguły fragment mapy regionu z obrazkami przedstawiającymi lokalne atrakcje, specjały gastronomiczne i ludowe kostiumy. Są one bardzo kolorowe i okrutnie kiczowate, ale ja mam do nich ogromny sentyment... Stylistyka wygląda na dość odległą w czasie i przypomina nieco drukowane makatki, które często widziało się w polskich kuchniach za czasów mojego dzieciństwa. W ciągu kilku lat stworzyłam sobie małą kolekcję takich ściereczek, nieco później wzbogaciła ją Marta, przywożąc z wycieczki do Londynu dwie następne, z mapą londyńskiego metra i sylwetkami londyńskich kościołów. Ta, którą zakupiłam tym razem, przedstawiła oczywiście Ligurię i  jej  atrakcje, w tym opactwo San Fruttuoso.

Poniżej  zamieszczam mapę turystyczną półwyspu Portofino, gdzie widać, jak liczne są piesze szlaki w tej malowniczej okolicy. W rzeczywistości  jest  ich jeszcze więcej, gdyż są tam jeszcze różne "dzikie" ścieżki, których nie ma na mapie.

Ponieważ powrót do domu planowałam na późne popołudnie, musiałam podjąć decyzję, co zrobić z resztą czasu. Już przed wyjazdem myślałam o tym, że mogłabym przejść na piechotę do leżącego niedaleko Portofino. Portofino i Capodimonte leżą w niewielkich zatoczkach malowniczego, górzystego półwyspu, który porasta tzw. macchia mediterranea, dość niska i wiecznie zielona roślinność. Przed wyjazdem nieco poczytałam w internecie na temat szlaków w tej okolicy i obejrzałam mapkę. Wynikało z niej, iż cały teren pomiędzy Portofino, Camogli, Santa Margerita Ligure i Capodimonte jest pokryty gęstą siatką ścieżek. Niestety, nie znalazłam żadnego opisu, który dawałby pojęcie o ich charakterystyce, lecz miałam nadzieję, że przynajmniej jedna z nich przypomina dobrze mi znane, alpejskie mulatiery. Ponieważ przyplątało mi się jakieś przewlekłe zapalenie ścięgien w lewej stopie, nie nastawiałam się na bardziej forsowne marsze, pomyślałam jednak, że gdyby na miejscu okazało się, iż istotnie znajdę szlak nie zapowiadający większych problemów, to z przejściem kilku kilometrów powinnam sobie poradzić. Rozpaskudzona lombardzkim porządkiem, nie wpadłam na pomysł, aby przed wyjazdem wydrukować mapkę z internetu. Spodziewałam się, że na miejscu będzie pod dostatkiem wyczerpujących informacji, gdyż bądź co bądź jest to bardzo uczęszczane miejsce, gdzie przewija się mnóstwo turystów. Niestety, w opactwie żadnej mapy nie zauważyłam, nie mówiąc o braku ulotek z mapką okolicy, jakie w Lombardii spotyka się  w większości obiektów tego typu. Doszłam do wniosku, że zapewne znajdę jakąś wskazówkę w miejscu, gdzie zaczyna się szlak. Ścieżkę prowadzącą z opactwa na okoliczne wzgórza znalazłam bez trudu, kierując się wskazówkami jednej z mieszkanek Capodimonte. Dowiedziałam się, że drogi do Portofino są dwie: jedna z nich początkowo biegnie dość nisko, na wysokości mniej więcej 100 m n.p.m. i druga, prowadząca na szczyt wzniesienia, która nieco później schodzi w dół, gdzie obydwie łączą się i wspólnie tworzą szlak docierający do Portofino. Powiem szczerze, że była to jedna z najbardziej mozolnych wędrówek w moim życiu...

Początkowy odcinek był dokładnie taki, jak się spodziewałam. Dobrze ubita ścieżka biegła zakosami w górę, niestety, tu też nigdzie nie było mapy, były jednak strzałki i napisy wykonane czerwoną farbą, co wskazywało, że jest  to właściwa droga. Ze względu na nie najlepszą kondycję postanowiłam wybrać łatwiejszą z nich, tę wiodącą niżej, jednak choć rozglądałam się uważnie, przeoczyłam rozwidlenie, gdzie powinnam skręcić w prawo i poszłam  w górę, aż ścieżka doprowadziła mnie do niewielkiej, agroturystycznej restauracji. Postanowiłam, że tu zasięgnę języka i podejmę decyzję co do dalszej drogi. Przede mną było spore wzgórze ( około 500 m n.p.m.) oddzielające opactwo od Portofino. Szczerze mówiąc, mimo mojego zamiłowania do włóczęgi, nie miałam najmniejszej ochoty, aby się tam wdrapywać.

Po pierwsze - mój poziom energii po kilkumiesięcznym maratonie nocnych dyżurów był równy zeru a po drugie -  było bardzo ciepło, co w połączeniu z morskim powietrzem po lombardzkim zimnie i wilgoci było dla mnie prawdziwym szokiem, nie licząc problemów ze ścięgnami, które  dawały o sobie znać ostrym bólem przy bardziej forsownym chodzeniu. Obok restauracji znalazłam mapę, niestety, ząb czasu lub jakiś wandal spowodował w niej dość sporo ubytków, więc poprosiłam jej właścicielkę o niezbędne wskazówki. Kobieta stwierdziła, że powinnam kierować się oznaczeniem w postaci jednej lub dwóch czerwonych kropek, gdyż obydwa  szlaki zaprowadzą mnie do celu. Nie bardzo mi się chciało schodzić ponownie w dół, aby wrócić statkiem do Camogli, więc mimo wszystkich wątpliwości postanowiłam kontynuować wędrówkę. Poszłam jeszcze kawałek w górę, aż do rozwidlenia ścieżek.

Spotkałam tam jakiegoś piechura, który doradził mi, abym poszła w górę szlakiem z jedną kropką. Powiedział też, że jeśli z tego miejsca zejdę w dół, to co prawda dotrę do drogi prowadzącej niżej, lecz i tak (choć nieco później) nie uniknę wdrapywania się na wzgórze. Ponieważ odniosłam wrażenie, że ów pan dobrze zna te strony, poszłam za jego radą i powędrowałam szlakiem czerwonej kropki. Powiem szczerze, że była to jedna z najbardziej mozolnych wędrówek w moim życiu... Byłam już  niedaleko szczytu, kiedy ścieżka, do tej pory dość wygodna stała się błotnista i stroma. Przecinały ją jakieś wyrwy, było też mnóstwo połamanych gałęzi, pamiątek po zimowych ulewach. Ponieważ wyjeżdżając nie nastawiałam się na bardziej forsowne przechadzki, nie wzięłam ze sobą kijka, ani butów do trekkingu. Gdyby nie zapewnienia moich informatorek, że ścieżka jest wygodna a moje trzewiki na dość grubym protektorze w zupełności odpowiadają warunkom, nigdy bym się nie porwała na ten spacer. Na szczęście udało mi się przebyć bez szwanku także ten odcinek i znalazłam się na szczycie wzgórza. Tu humor zdecydowanie mi się poprawił, gdyż miałam przed sobą częściowo otwartą przestrzeń, więc mogłam wreszcie popatrzeć na otaczający mnie pejzaż. A pejzaż wybrzeża liguryjskiego jest naprawdę przepiękny! Spokojna tafla morza widziana z góry, w blasku wysoko stojącego słońca wyglądała niczym srebrno - niebieskie lustro. Zadziwiły mnie różne kwiatki, niektóre zupełnie mi nieznane, kwitnące mimo (teoretycznie) panującej zimy. Wokół mnie ciągnęły się zielone pasma skalistych wzgórz, porośnięte dość niską roślinnością z wystrzelającymi gdzieniegdzie wysokimi piniami. Miałam okazję oddać się jednemu z moich ulubionych zajęć, jakim jest zbieranie piniowych szyszek. Zawsze uwielbiałam  szyszki, kasztany i żołędzie za ich kształty i kolory we wszystkich odcieniach brązu. Tę  pasję zaszczepiła mi moja mama; pamiętam z pierwszych lat mego życia, jak je wspólnie zbierałyśmy, aby robić z nich śmieszne ludziki... Pamiętam też, że na  łące obok domu zrywałyśmy kwitnące trawy i polne kwiaty do wazonu. Chyba właśnie te piękne wspomnienia z dzieciństwa spowodowały moje zamiłowanie do suszonych bukietów i wiklinowych koszy pełnych szyszek... Kiedy wracałam z Włoch do domu w Polsce, w bagażu prawie zawsze miałam jakieś pudło z tymi małymi cudami natury, zebranymi w trakcie moich wędrówek. Także  i tym razem nie mogłam się oprzeć pragnieniu podniesienia kilku dorodnych szyszek pinii. Niestety, te najpiękniejsze były poza moim zasięgiem, leżały bowiem na zboczu z dala od ścieżki, więc musiałam się zadowolić nieco mniejszymi okazami. Na tym etapie drogi natknęłam się na dziwny obiekt niemal metrowej długości, mający kształt tablicy o zaokrąglonym szczycie, którego przeznaczenia nie potrafiłam odgadnąć. 
 
Choć przyjrzałam mu się dość dokładnie, nie wiedziałam - czy został  wykuty w jakimś miękkim kamieniu, czy też wylano tu coś, co przypominało beton, jednak z całą pewnością nim nie było. Po pierwsze, miało jasny, kremowo-beżowy kolor a po drugie, wyglądem przypominało raczej piaskowiec lub gips. Do tego na jego powierzchni ktoś wyrył dziwne znaki, które mi się kojarzyły z czymś, co już kiedyś widziałam, ale ani rusz nie mogłam sobie przypomnieć, w jakich to było okolicznościach...
Było to bardzo intrygujące, gdyby znajdowało się bliżej ludzkich siedzib pomyślałabym, że to jakaś mistyfikacja zrobiona dla żartu, ale do najbliższej osady był jeszcze spory kawałek drogi wąskimi, górskimi ścieżkami, więc trudno było przypuszczać, że komuś chciałoby się aż tak fatygować. Cały czas kołatała mi się po głowie myśl, że coś takiego widziałam już kiedyś na rysunku lub zdjęciu w jakiejś książce, ale do dziś nie przypomniałam sobie gdzie i kiedy...Ścieżka znów zrobiła się dość szeroka i wygodna, więc raźno maszerowałam przed siebie. 

Na tym etapie prowadziła po grani wzgórza, więc po lewej ręce miałam urwisty jar schodzący do morza a po jego drugiej stronie na zboczu, widziałam domki porozrzucane wśród gajów oliwnych i ogrodów. Z mapy pamiętałam, że to Prato i Olmi, osady należące do Gminy Portofino. Sądziłam, iż ten etap drogi nie nastręczy mi szczególnych problemów, niestety, okazało się, że byłam w grubym błędzie! Doszłam bowiem do prawdziwej plątaniny ścieżek i wybetonowanych alejek, na domiar złego, nigdzie nie widziałam kropkowych oznaczeń a jedynie nazwy ulic, choć te przełazy w żadnym razie nie zasługiwały na miano "ulica". Tu znowu dał mi się we znaki brak mapy. Kilkakrotnie wchodziłam w uliczkę, sądząc, że to ta właściwa, lecz za każdym razem urywała się ona na jednej z posesji, albo ni stąd ni zowąd zamykała ją furtka lub brama. Co gorsza, nie  widziałam żywego ducha, więc nie było mowy o zasięgnięciu języka. Wreszcie, po dłuższym błądzeniu przy jednej z furtek zobaczyłam dwóch turystów. 

Od nich się dowiedziałam, że mimo tych zapór są to w dalszym ciągu drogi publiczne, więc można bez obawy z nich korzystać. Ponieważ straciłam mnóstwo czasu i energii na krążenie po okolicy, ogarnęła mnie w tym momencie prawdziwa wściekłość. Nie miałam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, czy to jakieś dziwne lokalne prawo własności i co właściwie kryje się za tym obyczajem zagradzania drogi? Po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji, gdyż choć w Lombardii i Piemoncie ścieżki, tzw. mulatiery często przecinają prywatne tereny a właściciel po obu stronach ogradza swoją ziemię murem lub płotem (czasem przerzuca ponad dróżką mostek czy  kładkę dla swojej wygody) ale droga jest otwarta i każdy ma do niej swobodny dostęp. Idąc w dół ścieżką wskazaną mi  przez moich wybawicieli, znów doszłam do bramy, którą musiałam sforsować, aby iść dalej, co dopełniło miary mojego wzburzenia. Brama, zbita z drewnianych bali i uzupełniona siatką, nie dość, że wyglądała na wyjątkowo ciężką, to na dodatek nie trzymała się na zawiasach, lecz na jednym kawałku niedbale zawiązanego drutu. Zastanawiałam się, jak tędy przeszli panowie, których  przed chwilą spotkałam. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie jeden ją podtrzymywał a drugi otwierał (opcja niewykonalna w pojedynkę). Na dodatek, tuż za tym nieszczęsnym urządzeniem, było znaczne obniżenie terenu, coś na kształt stopnia. Nie miałam pojęcia, jak  sforsować tę przeszkodę bez skręcania karku lub nogi, więc postanowiłam, że będę trzymać się słupka i spróbuję odchylić nieco bramę, na tyle, abym mogła się przecisnąć pomiędzy nimi. Kiedy próbowałam wykonać ten manewr, ledwie przytwierdzona brama urwała się i padła z hukiem. Nawet nie myślałam o próbie jej podnoszenia i stawiania na miejsce, bo i tak przerastało to moje możliwości. Mściwie pomyślałam sobie, że to słuszna kara dla pozbawionego wyobraźni osobnika, który ją skonstruował i postawił. W tej chwili moja pierwsza droga z Santa Margerita Ligure do Portofino, która jak mi się wtedy wydawało nie miała końca, wydała mi się przysłowiową "kaszką z mlekiem"...

Kiedy dotarłam do placyku w Portofino, nad zatoką kładły się już długie cienie. Słońce zaczynało się chować za zachodni półwysep, sprawiając, że wzniesiony tam kościół San Giorgio i Castello Brown tonęły w jego pomarańczowym blasku. Pełne słońca były jeszcze wyższe partie wschodniego półwyspu, lecz port i stojące wokół domki pociemniały i zszarzały. Miasteczko wyglądało zupełnie inaczej niż podczas letniego dnia, kiedy byłam tam po raz pierwszy. Większość barów i restauracji była zamknięta; w części domów z pokojami do wynajęcia trwały prace remontowe, lecz mimo to, po nabrzeżu przechadzało się sporo osób. Myślę, że podobnie jak ja, przybyły tam, aby w ciszy i spokoju nacieszyć się urodą miasteczka, rzecz zupełnie niemożliwa w pełni wiosenno - letniego sezonu.

Miałam wielką ochotę popatrzeć na Portofino z wysokości zamkowego wzgórza, ale brakowało mi siły na dalsze spacery. Postanowiłam, że zanim zacznie się inwazja turystów przyjadę tu ponownie, aby odetchnąć jego atmosferą. Mimo iż były to pierwsze dni lutego, w Ligurii pachniało wiosną, w donicach i na kwietnikach widać było zimozielone krzewy i kwiaty odporne na niespodziewane, nocne przymrozki a w jednym z ogrodów zobaczyłam kwitnącą mimozę. Po zimowej aurze Lombardii był to zupełnie inny świat!

P.S. Zupełnie niedawno, już podczas pobytu w Polsce, dowiedziałam się, że bariery i furtki na ścieżkach mają stanowić zaporę dla dzikiej zwierzyny a zawłaszcza dzików. Szkoda jedynie, że w tak popularnym regionie wypoczynkowym nikomu nie przyszło do głowy, aby zadbać o jakąkolwiek informację na ten temat a owe bramy skonstruować w sposób pozwalający pojedynczej osobie na ich sforsowanie. Sądzę też, zważywszy iż jest to rejon wybitnie turystyczny i prowadzą tamtędy szlaki piesze, należałoby porządnie oznaczyć drogę zejścia do Portofino i zadbać o możliwość przemieszczania się bez popadania w tarapaty.

Więcej zdjęć z półwyspu >


Chciałam tu dodać pewną uwagę dla osób oglądających  zdjęcia morza, które robią wrażenie wykonanych wieczorem. W rzeczywistości było to wczesne popołudnie, fotografowałam je pod słońce stojące jeszcze bardzo wysoko i zupełnie niechcący udało mi się uzyskać efekt, który o ile się nie mylę, w kinematografii nosi nazwę "nocy amerykańskiej".

poniedziałek, 19 listopada 2012

"Liebster Blog "i "Szlachetna paczka"


Ku mojemu zaskoczeniu i nie ukrywam, także ogromnej radości, otrzymałam aż trzy zaszczytne nominacje od Fiydrygauki  "Szepty w metrze", Viki  "Anglia w moich oczach" i Karoli F. "Górskie wędrówki".
Jest mi ogromnie miło, tym bardziej, że bardzo cenię te blogi i czytam z niekłamaną przyjemnością.
Taki konkurs to dobra zabawa i możliwość aby lepiej się poznać, czyli cel  bardzo szczytny, mimo iż jako żywo, przypomina piramidę finansową! Wszystkim nominującym moją "Sukienkę..." niniejszym bardzo dziękuję, lecz niestety, aby kontynuować zabawę, należy się do niej nieco przyłożyć, a ja w chwili obecnej muszę się skupić na pewnym zadaniu, jakiego się podjęłam, a mianowicie, pracach związanych z wolontariatem w akcji  "Szlachetna paczka", którą przy okazji chciałam tu zareklamować i poprosić wszystkich o wgląd na stronkę.

       http://www.szlachetnapaczka.pl/

Dzięki tej akcji, wiele rodzin które z przyczyn losowych znalazły się w trudnej sytuacji, może mieć lepsze Święta, zyskać nadzieję i wiarę w ludzką solidarność. Sytuacja tych rodzin jest bardzo dokładnie weryfikowana przez nas, wolontariuszy, więc nie ma obawy, że pomoc trafi do nieodpowiednich osób. Listę rodzin i ich potrzeby, a także wszystkie wiadomości o "Paczce" można znaleźć na wyżej wymienionej stronce. Dodam jeszcze, że każda z zainteresowanych osób chcąca zostać darczyńcą, może rozpropagować tę ideę wśród rodziny, znajomych i współpracowników, aby utworzyć jedną paczkę zbiorczą, metodą "ziarnko do ziarnka". Pozdrawiam serdecznie wszystkie koleżanki - blogerki,  od których otrzymałam nominacje i wszystkich czytelników!
                       Elżbieta "Sukienka w kropki"

czwartek, 15 listopada 2012

Liguria. Opactwo San Fruttuoso w Capodimonte.


Pewnego razu, rozmawiając z moimi włoskimi znajomymi o ewentualnej wyprawie do Portofino usłyszałam, że w jego pobliżu znajduje się jeszcze jeden obiekt zasługujący na to, aby odwiedził go szanujący się turysta zwiedzający te strony. Chodziło Capodimonte i opactwo San Fruttuoso, położone na rozległym górzystym i zalesionym półwyspie pomiędzy Camogli i Portofino w maleńkiej zatoczce u podnóża góry. Ponieważ dostęp do tego miejsca jest możliwy jedynie na piechotę, można do tego celu wybrać jedną ze ścieżek prowadzących z okolicznych miejscowości. Szlaków jest dość dużo i mają one różny stopień trudności. Wszystkie są możliwe do przebycia dla osoby o przeciętnej sprawności fizycznej, jednak najszybciej i najłatwiej można tam dotrzeć statkiem z niedalekiego Camogli. Ma to tę zaletę, że dzięki temu można zobaczyć opactwo w całej jego okazałości od strony morza. Pomyślałam wtedy, że byłoby dobrze zrobić mały wypad w strony cieplejsze, niż zimna i wilgotna Lombardia, tym bardziej, że zima 2011 roku wyjątkowo dała mi się we znaki. Stało się tak nie tylko z powodu pracy w nocy, co kompletnie przestawiło mój zegar biologiczny, ale również z powodu fatalnej pogody, która spowodowała narastanie warstwy trującego smogu nad całą Równiną Padańską. Krótkie dni, śliskie i niebezpieczne o tej porze roku alpejskie ścieżki, nie pozwalały na wycieczki w góry. W związku z tym, wyjazd do Ligurii stanowił dla mnie bardzo nęcącą szansę na oderwanie się przynajmniej na kilka godzin od szaro - burej lombardzkiej rzeczywistości. Dłuższa jazda pociągiem nie jest dla mnie żadną karą, dopóki mogę patrzeć przez okno i oglądać zmieniający się pejzaż. Również fakt, że muszę wstać o 4:30 i nastawić na ponad trzygodzinną jazdę w jedną stronę, nie wydało mi się ceną nie do przyjęcia za dzień spędzony w słonecznej aurze.

Kiedy przyjechałam do Camogli (będzie o nim odrębny wpis, bo to naprawdę urzekająca miejscowość) przywitała mnie śliczna, przedwiosenna pogoda, więc po pobieżnym obejrzeniu miasteczka z przyjemnością wsiadłam na niewielki stateczek, płynący w stronę opactwa. Szlak wodny prowadził nas wzdłuż skalistego, górzystego brzegu, porośniętego zimozieloną śródziemnomorską roślinnością. Rejs nie trwał zbyt długo i po niecałych 30 minutach stateczek zwrócił swój dziób w stronę lądu, gdzie wśród skał można było dostrzec ciasne i wąskie wejście do zatoki. W głębi widać było wieżę kościoła i dachy opactwa wynurzające się z bujnej zieleni. Kiedy statek jeszcze bardziej zbliżył się do brzegu i zaczął wpływać do maleńkiej przystani, mogłam zobaczyć panoramę tego miejsca w całej krasie. Kościół oraz klasztor zbudowano z szarego, lokalnego kamienia a przed nim znajduje się niewielka, również szara i kamienista plaża. W sąsiedztwie jest też kilka niewielkich domostw zamieszkałych przez rybaków, zaś nad całością góruje potężna wieża obronna, zbudowana na planie kwadratu. Na jej frontowej ścianie widoczny jest herb Doriów, przedstawiający cesarskiego orła. To właśnie do tej sławnej genueńskiej rodziny przez wieki należał klasztor i przyległe tereny a wielu jej członków pełniło tu funkcję opatów. Kiedy przybyłam do Capodimonte, podobnie jak w niedalekim Camogli przywitała mnie ciepła, słoneczna pogoda, choć kalendarz jasno mówił, że mamy dopiero piąty dzień lutego i teoretycznie nadal trwała zima. Na niewielkiej plaży grupka osób odpoczywała po trekkingu, o czym świadczył ich strój, kijki i stojące obok buty. Słońce i zatoczka zachęcały do odpoczynku, lecz ja postanowiłam w pierwszym rzędzie dokładnie zwiedzić kościół i klasztor.


Aby wejść do opactwa należało przejść pod niskim, arkadowym portykiem, gdzie suszyły się rybackie sieci. Wstęp do kościoła jest wolny, natomiast żeby zwiedzić opactwo należy wykupić bilet, również fotografowanie wymaga dodatkowej opłaty. Świątynia jest skromnie wyposażona, na jej białych ścianach widać jedynie niewielkie fragmenty ornamentów w żywych kolorach, jakie niegdyś ją zdobiły. W głównym ołtarzu przechowywane są relikwie San Fruttuoso i jego towarzyszy, męczenników Augurio i Eulogio. Jest też kilka mniejszych ołtarzy bocznych oraz kaplica poświęcona pamięci ludzi morza, gdzie umieszczono posąg Jezusa ze wzniesionymi rękami (jest to kopia Chrystusa Morskiej Otchłani, o którym będzie dalszy akapit). W tym bardzo surowym wnętrzu, niezbyt mi pasowały do całości żyrandole ozdobione kolorowymi kryształkami, lecz pomyślałam, że przy zapalonym świetle może to wyglądać bardzo pięknie. Całe opactwo w ciągu swego istnienia przeszło wiele zmian. Po latach rozkwitu straciło na znaczeniu, później przez wiele lat stało opuszczone, wreszcie padło ofiarą straszliwej powodzi, która je zrujnowała w znacznym stopniu.


W 1983 roku dotychczasowi właściciele, Frank i Orietta Pogson Doria Pamphilj aktem darowizny przekazali je wraz z trzydziestoma hektarami terenu na rzecz FAI, prężnej fundacji, od lat zajmującej się ratowaniem zabytków. Tę darowiznę upamiętnia napis na tablicy z białego marmuru, umieszczonej na ścianie domu stojącego na wprost kościoła. Sam klasztor ma kilka kondygnacji, w części dolnej znajdują się między innymi bardzo skromne krypty, będące miejscem pochówku zakonników oraz oddzielna, obszerna i reprezentacyjna część, gdzie znajdują się groby członków rodziny Doria. Poszczególne nagrobki powstały na przełomie XII i XIV wieku i kryją szczątki wielu członków rodziny. Mają one kształt niewielkich kapliczek, zbudowanych w typowy dla Ligurii sposób z białego marmuru i ciemnego kamienia, co tworzy charakterystyczne, poprzeczne pasy. W pozostałej części podziemnej znajduje się pomieszczenie, gdzie można prześledzić zarówno historię tego miejsca, jak i poszczególne etapy przebudowy a przede wszystkim długoletnich i bardzo kosztownych prac restauratorskich, przeprowadzonych przez FAI. Nie ukrywam, że byłam po prostu wstrząśnięta, gdy zobaczyłam, w jakim stanie był ten obecnie tak zadbany obiekt. FAI rzeczywiście dokonało cudu, doprowadzając opactwo do obecnego wyglądu (prace trwały pięć lat) i przywracając mu jego urodę. W byłych pomieszczeniach klasztornych znajdujących się na wyższym poziomie, urządzono sale wystawowe, gdzie można zobaczyć odrestaurowaną ceramikę, odnalezioną podczas prac archeologicznych.


Historia powstania opactwa jest równie fascynująca, jak jego wygląd. San Fruttuoso za życia był biskupem Tarragony i w czasie prześladowania chrześcijan w 259 roku wraz ze swoimi diakonami Augurio i Eulogio został skazany na śmierć przez spalenie na stosie. Wyrok wykonano a po ich śmierci wierni zgasili żar ognia winem i zebrali prochy oraz kości męczenników. Relikwiami opiekowali się zakonnicy, aż do chwili, kiedy w Hiszpanii zaczęła się inwazja Saracenów. Powstał wtedy problem, jak te czcigodne szczątki uchronić przed zbezczeszczeniem. Jednemu z mnichów ukazał się we śnie zmarły biskup i powiedział, że należy je przewieźć do pewnego miejsca na wybrzeżu liguryjskim. Jego znakami rozpoznawczymi miały być źródło, jaskinia i smok. Legenda mówi, że mnisi znaleźli te znaki, kiedy przybyli do zatoczki dziś zwanej Capodimonte. Żyjący tu smok został zwyciężony przez anioła, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby mnisi osiedlili się w tym miejscu.( Legenda o smoku podobno była ongiś rozpowszechniana przez miejscową ludność, aby odstraszać tych, którzy chcieliby zapanować nad dostępem do źródła). 


W połowie X wieku powstał tu prymitywny klasztor, założony przez kilku mnichów z Grecji; jego pierwszą benefaktorką była cesarzowa Adelajda, żona cesarza Ottona I zwanego Wielkim (odegrali oni również istotną rolę w historii Orty i wyspy San Giulio, o których niedawno pisałam tutaj ). Dzięki cesarzowej dokonano rozbudowy klasztoru na przełomie X i XI wieku a następnie powierzono go zakonowi benedyktynów. Były to lata świetności opactwa, które pomyślnie się rozwijało dzięki protekcji rodziny Doria. Niestety, częste napady piratów berberyjskich spowodowały, że zostało częściowo opuszczone. Dopiero w XVI wieku decyzja admirała Andrei Doria, aby zbudować potężną wieżę obronną sprawiła, że rozkwitło na nowo. W zamian za to, papież Giulio III wydał bullę, dzięki której rodzina Doria objęła swoim protektoratem kościół i klasztor oraz otrzymała przywilej obsadzania stanowiska opata swoimi synami.


Szczególne zasługi położył tu opat Camillo Doria, pełniący swe obowiązki od 1730 roku. Dzięki niemu przeprowadzono tu wiele prac w zakresie renowacji i przebudowy. W czasach Napoleona klasztor ponownie podupadł, większość mnichów go opuściła a ówczesny opat przymusowo przebywał we Francji. Po jego powrocie znowu dokonano niezbędnych prac, między innymi naprawy dachu, lecz czasy dawnej świetności już nie wróciły. Następnym wydarzeniem, które o mało nie doprowadziło do całkowitego zniszczenia San Fruttuoso, była straszliwa powódź połączona z obsunięciem terenu i upadkiem wielu ogromnych drzew, co spowodowało, iż stało się ono ruiną. Miało to miejsce 25.09.1915 roku, nieszczęśni mieszkańcy tego miejsca ocaleli dzięki temu, że schronili się w potężnej i stojącej nieco wyżej wieży Doria. W 1933 roku przeprowadzono pewne działania mające na celu zabezpieczenie budynków przed dalszym niszczeniem, jednak dopiero przejęcie go przez FAI oraz rozpoczęcie prac archeologicznych i restauratorskich na szerszą skalę, ocaliło ten piękny obiekt. Prace trwały od 1985 do 1990 roku, dziś dzięki zgromadzonej dokumentacji możemy prześledzić zmiany, jakie tu się dokonały.  


W sąsiedztwie klasztoru nadal mieszkają nieliczni rybacy trudniący się połowem, są też dwie niewielkie restauracje i stoisko, gdzie sprzedaje się pamiątki. W kasie biletowej prowadzonej przez FAI można nabyć publikacje na temat klasztoru i najbliższej okolicy a także dokonać wpłaty na fundusz dalszych prac. FAI prowadzi też ciekawą akcję mającą na celu doposażenie obiektów, którymi zarządza. W niewielkim ogródku znalazłam cztery ładne, stylowe ławki dla znużonych przybyszów, będące darem osób prywatnych, które w zamian za to mogły na ich oparciach umieścić pamiątkową, mosiężną tabliczkę. Można też "adoptować" drzewo - polega to na pokrywaniu kosztów jego pielęgnacji. Pod dorodną palmą obok opactwa, znalazłam piękną sentencję, umieszczoną tam przez opiekujących się nią małżonków - "adopcja" palmy była darem dla opactwa a jednocześnie miała upamiętnić ich wieloletni związek. 


Chrystus Morskiej Otchłani (Christo degli Abissi).


W morskich głębinach niedaleko opactwa znajduje się posąg Chrystusa ze wzniesionymi rękami, który umieszczono tam w 1954 roku. Pomysłodawcą był włoski nurek Duilio Marcanti, w ten sposób chciał on upamiętnić śmierć swego przyjaciela, który zginął podczas nurkowania, jak również tych wszystkich, którzy kiedykolwiek pracowali na morzu lub znaleźli śmierć w jego odmętach.


Potężna baza posągu jest zakotwiczona do dna morskiego na głębokości 18 m. Sam posąg wykonano z brązu, postać Chrystusa ma 2,5 metra wysokości a jego ręce znajdują się na głębokości 12 m pod taflą wody. Figurę odlano z mosiężnych części statków, dzwonów i medali z brązu, ofiarowanych przez ludzi morza. Mimo iż umieszczono go na dość znacznej głębokości, posąg może zobaczyć również ktoś, kto nie jest na tyle sprawny, aby zejść pod wodę, gdyż w sezonie turystycznym kursuje tu łódka ze specjalnym peryskopem, pozwalającym go dostrzec w morskich odmętach. W Capodimonte, corocznie pod koniec sierpnia po zapadnięciu zmroku ma miejsce niezwykłe święto, poświęcone pamięci ludzi morza. Na niewielkiej plaży jest odprawiana uroczysta msza, połączona z procesją przy blasku pochodni; w miejscu, gdzie znajduje się posąg schodzą pod wodę nurkowie z wieńcem laurowym, aby złożyć go u stóp Chrystusa. Jeśli pogoda nie sprzyja, uroczystość złożenia wieńca ma miejsce w świątyni opactwa, gdzie 13 sierpnia 1974 roku umieszczono kopię posągu, o której pisałam powyżej.(Podobno od pewnego czasu święto obchodzi się właśnie ze względu na pogodę w ostatnią sobotę lipca. Sądzę, że nie tyle chodzi o padające deszcze, bo te są chyba raczej rzadkie, co o stan morza, mogący zagrozić nurkom. Piszę to na wszelki wypadek, gdyby ktoś się tam wybierał, lepiej sprawdzić tę informację w Biurze Obsługi Turystycznej)


Z tym miejscem związana jest też inna historia, jaką należy przytoczyć, aby oddać należną cześć osobom, które nie wahały się narazić swego życia w imię ludzkiej solidarności. Zdarzenie to miało miejsce 24 kwietnia 1855 roku. Przy opactwie mieszkała wówczas zaledwie garstka rodzin zajmujących się rybołówstwem i rolnictwem oraz pracami leśnymi, jednak w tym dniu ich spokojną egzystencję zmącił tragiczny wypadek. Nieopodal zatoki przepływał angielski parowiec "Croesus" mający na swym pokładzie 270 żołnierzy i 37 oficerów pochodzących z Sardynii. Holował on następny statek "Pedestrian" wypełniony amunicją, który to transport był przeznaczony dla wojska angielskiego, biorącego udział w wojnie krymskiej. Podczas gdy parowiec przepływał na wysokości San Fruttuoso, na jego pokładzie wybuchł pożar. Płonący statek skierował się w stronę zatoki i osiadł na mieliźnie. Wszyscy sprawni mężczyźni z Capodimonte oraz dwie kobiety, siostry Maria i Caterina Avegno (obydwie były świetnymi pływaczkami) na łódkach i wpław, pospieszyli na ratunek. Uratowano życie wielu żołnierzom, lecz Maria, matka ośmiorga dzieci, poświęciła swoje, próbując mimo utraty sił dotrzeć do ludzi, którzy jeszcze oczekiwali na pomoc. Jej ciało spoczywa w krypcie grobowej Doriów a całe zdarzenie upamiętnia tablica na budynku, gdzie kiedyś mieszkały te niezwykłe kobiety.


Zatoczka, gdzie mieści się opactwo San Fruttuoso jest położona nieopodal Zatoki Portofino; te dwa urocze miejsca rozdziela skaliste wzgórze o wysokości ok. 500 m n.p.m. Cały półwysep jest pokryty siecią ścieżek, dzięki którym można wybrać się na pieszą wycieczkę i odwiedzić wiele ciekawych miejsc oraz popatrzeć na Morze Śródziemne z wysokiego, urwistego brzegu. Jeden ze szlaków wiedzie z opactwa do miasteczka Portofino a o moich przygodach związanych z jego przejściem, napiszę w następnym poście.


Więcej zdjęć z Opactwa San Fruttuoso w Google + >


https://photos.google.com/album/AF1QipMiPCjAVpQT7bOu6Ru3nDrGHCtRvTdpa1BMiJAa?hl=pl




wtorek, 13 listopada 2012

Liguria. Portofino, Castello Brown i kilka refleksji o urodzie miasta.


Po pierwszej wizycie w Portofino powzięłam postanowienie, że kiedyś znów je odwiedzę zanim na dobre zacznie się sezon turystyczny, jednak upłynęło sporo czasu zanim ponownie wyruszyłam do Ligurii. Do tej drugiej wycieczki skłoniła mnie przedłużająca się lombardzka zima, podczas której chłodne powietrze i wilgoć wyjątkowo mocno dają się we znaki. Obserwując mapę pogody spostrzegłam, że w okolicy Genui będzie sporo słońca i dużo wyższe temperatury, dlatego też postanowiłam pojechać tam w poszukiwaniu wiosny. W tym okresie wybrałam się do Ligurii kilkakrotnie, między innymi do opactwa San Fruttuoso, Camogli i Portofino. Po przyjeździe na miejsce aura przyjemnie mnie zaskoczyła, gdyż istotnie okazało się, że wiosna przychodzi tu sporo wcześniej, niż w okolicy Mediolanu. W miasteczku było bardzo spokojnie;  mimo iż widziało się nieco osób przyjezdnych, zastałam tam zupełnie inną atmosferę, niż w dniu, kiedy tam byłam w pełni sezonu.
 
Choć było to dopiero przedwiośnie pogoda była  piękna, świeciło słońce a w donicach i na kwietnikach kwitły bratki, fiołki oraz inne, wiosenne kwiaty. Z przyjemnością schowałam do plecaka zimową kurtkę i ruszyłam na spacer po mieście. Jak już wspominałam, zatoka w której leży Portofino ma kształt zbliżony do greckiej litery "Pi" a po jej prawej stronie znajduje się wydłużony, pagórkowaty półwysep . U jego nasady jest niewielki plac, gdzie wznosi się ładna, barokowa świątynia, pod wezwaniem San Giorgio. Z tarasu przed kościołem jest wspaniały widok na zatokę i miasteczko po jednej stronie oraz piękne, lecz budzące lęk skalne urwisko, schodzące aż do morza po drugiej. Nieopodal, nieco wyżej, znajduje się górujący nad zatoką niewielki malowniczy zamek z przysadzistą, okrągłą wieżą. Na zamkowym tarasie rosną dwie wielkie sosny, ocieniające go niczym ogromne, zielone pióropusze. Zameczek nosi nazwę Castello Brown, dość zaskakującą na bądź co bądź włoskiej ziemi. Jest ona związana z jego bogatą historią, którą chciałabym pokrótce streścić. Pierwsze ślady fortyfikacji odnalezione w tym miejscu sięgają czasów rzymskich, zaś nowożytny zamek wzniesiono prawdopodobnie w X wieku. W ciągu kilku stuleci, kiedy to sprawował swoją obronną funkcję, wielokrotnie zmieniał właścicieli, którzy poddawali go kolejnym przebudowom.
 
Obecną postać przybrał dopiero w połowie XVI wieku dzięki Genueńczykom. Nieco później swoją cegiełkę dołożyli też Francuzi, którzy w czasach egipskiej kampanii Napoleona wyremontowali i w znaczący sposób wzmocnili jego mury.  Po zwycięstwie Nelsona nad flotą francuską przeszedł w ręce angielskie, jednak gdy po Kongresie Wiedeńskim w Europie zapanował pokój, zamek stracił swoje znaczenie obronne i został wystawiony na sprzedaż. Kupił go konsul angielski Montague Yeats Brown i stąd wywodzi się jego nazwa, jaką nosi on do dnia dzisiejszego. Konsul miał swoją siedzibę w Genui, skąd przypływał wielokrotnie do Portofino na brytyjskim okręcie "Czarny Tulipan" i dosłownie zakochał się w tym miejscu. Po zakupieniu zameczku zlecił przeprowadzenie niezbędnych prac, które sprawiły, że dotychczasowa forteca zamieniła się w budynek mieszkalny. Konsul miał dobry gust i wyczucie stylu, dlatego też zalecił wykonawcom by unikali drastycznego ingerowania w jego strukturę.  Dzięki niemu oglądamy dziś piękne, ręcznie malowane ceramiczne płytki, którymi wyłożono ściany na klatce schodowej i tarasie, zabytkowe meble a także inne elementy wyposażenia o dużej wartości artystycznej.
 
Drzwi do pokoi wykonano z drewna pochodzącego z okrętu "Czarny Tulipan", który po zawarciu pokoju został rozbrojony i przeznaczony do likwidacji. Życzeniem konsula było, aby na stoku poniżej zamku powstał rozległy, tarasowy ogród a także drugi, mniejszy, który jest w pewnym sensie przedłużeniem domu, znajduje się bowiem na tarasie zamkowym. Tu właśnie rosną dwie wielkie sosny, ocieniające budynek. Posadził je konsul w 1875 roku dla upamiętnienia dnia swojego ślubu i na cześć małżonki, Agnese Bellingham. Dziś jedna z nich ma się świetnie, natomiast w drugą kilka lat temu uderzył piorun. Drzewo przeżyło, lecz daleko mu do dawnej urody i okazałości. Po śmierci konsula w 1921 roku, zamek odziedziczyli jego potomkowie, którzy go sprzedali w 1949 roku angielskiemu małżeństwu Johnowi i Joceline Barber. Nowi właściciele mieli wielkie zamiłowanie do archeologii, więc przeprowadzili w zamku specjalistyczne poszukiwania, te zaś zaowocowały odkryciem wielu tajemniczych zakątków. W 1961 roku Barberowie sprzedali zamek Gminie Portofino; dzięki tej decyzji dziś jest tu muzeum dostępne szerokiej publiczności.
 
Podczas poprzedniego pobytu zabrakło mi czasu i nie zdołałam zobaczyć wnętrz zamku, dlatego też wybrałam się tam po raz kolejny specjalnie w tym celu. Tym razem wszystko poszło tak, jak tego oczekiwałam a dawna forteca okazała się naprawdę uroczym zakątkiem. Ponieważ dwaj ostatni właściciele nie pokusili się o zbyt daleko idące zmiany, jest to nadal zamek a nie luksusowa willa w zamkowej skorupie. Przestronne, niskie komnaty, w których panuje przyjemny chłód mają ściany pomalowane na pastelowe kolory, podobnie jak domy w miasteczku; zachowano też oryginalne kominki i podłogi. Z dawnego wyposażenia pozostały meble, co prawda nieliczne, lecz mające dużą wartość artystyczną i historyczną a także wartościowe arrasy i malowidła na desce. W pokojach można też obejrzeć bardzo bogaty zbiór fotografii z lat 50- i 60- tych XX wieku. Są to zdjęcia znanych aktorów oraz osobistości ze świata polityki, niegdyś spędzających wakacje w Portofino i okolicznych miejscowościach. Obejrzałam je z wielkim zainteresowaniem, jako że są one świadectwem czasów, kiedy to powstała piosenka "Miłość w Portofino", od której zaczęła się moja prywatna przygoda z tym miasteczkiem. Na zdjęciach można zobaczyć młodziutką, śliczną Zofię Loren, Gretę Garbo, Jacqueline Kennedy i wiele innych, znanych osób.

Cóż jeszcze mogłabym tu dodać? Czy to, że życie dało mi nieoczekiwany prezent w postaci spełnionego marzenia? A może to, że ten bajkowy pejzaż zostanie na zawsze w moich wspomnieniach? Kiedy wyszłam z zamku na taras i spojrzałam w dół, mogłam zobaczyć zatokę i miasteczko nieomal z lotu ptaka. Kolorowe domki na nabrzeżu, szmaragdową wodę, zielone wzgórza i dalej, na horyzoncie, błękitne morze zlewające się z niebem. Cały ten urzekający pejzaż kąpał się w słońcu, lecz pod sosnami konsula panował przyjemny półcień. Zrozumiałam wtedy, co go tak oczarowało, iż zapragnął zamku na własność... Zapewne tak jak mnie urzekło go piękno okolicy, spokój i poczucie zawieszenia pomiędzy niebem i ziemią, niczym w ptasim gnieździe uwitym na skale. Skromność niegdysiejszych gospodarzy zamku i ich decyzja o ograniczeniu się do jedynie niezbędnych wygód sprawiły, że wprowadzone zmiany podniosły jeszcze naturalne walory tego miejsca. Co prawda, kiedy zeszłam do parku położonego po lewej stronie zamku zobaczyłam coś, co mi nieprzyjemnie "zazgrzytało", jakąś tajemniczą rurę mającą kształt blaszanego komina, pomiędzy wieżą a ścianą budynku mieszkalnego. Wygląda to zupełnie współcześnie, ale trudno zgadnąć, jakiemu celowi służy. Mam jedynie nadzieję, że było  istotnie niezbędne, bo że szpeci budynek, to fakt niezbity. Gdybym mogła, wyrzuciłabym też z hukiem współczesną, blaszaną syrenkę odpoczywającą na murku i również blaszanego dyskobola przy wejściu. Jest tak paskudny, że nie fotografowałam go, bo wolałabym o nim jak najszybciej zapomnieć.

Z zamkowego tarasu dość dobrze widać leżącą na przeciwległym wzgórzu  i odległą o kilkaset metrów willę "Altachiara", o której pisałam poprzednim razem. Jej pierwszy właściciel, lord Carnavon i gospodarz zamku sir Brown, darzyli się wzajemną sympatią, utrzymywali dobre towarzyskie stosunki i często się odwiedzali oraz odbywali wspólne przechadzki. A' propos przechadzek - zaciekawiło mnie, jaki związek z historią półwyspu ma nazwa stromej dróżki, prowadzącej po urwisku od strony morza, noszącej nazwę  "discesa a Cala degli Inglesi" czyli " zejście do Zatoczki Anglików" i kim byli ci Anglicy? Ścieżka nosząca tę intrygującą nazwę uchodzi za niebezpieczną, chociaż obecnie jest wyposażona w system łańcuchów, ułatwiających drogę i chroniących przed upadkiem. A upadek z urwiska w tej okolicy może mieć naprawdę tragiczne konsekwencje, jak tego dowodzi niewyjaśniona śmierć link nieszczęsnej hrabiny Vacca Augusta...Próbowałam szukać informacji na temat tej nazwy, jednak nie znalazłam absolutnie nic, poza opisem szlaku. Najbardziej prawdopodobne wydało mi się to, że spoczywa tam wrak jakiegoś angielskiego okrętu, gdyż ta okolica była miejscem wielu morskich katastrof. Jedna z nich miała miejsce w 1967 roku, kiedy sztorm rzucił na skały i zatopił kanadyjski statek transportowy Mohawk Dree. Jego nieźle zachowane szczątki do dziś spoczywają na głębokości około dwudziestu metrów i są częstym celem podwodnych eksploratorów.

Portofino bez wątpienia jest miasteczkiem niezwykłej urody, jednak zobaczyłam tam coś, co według mnie ma się do niego, niczym przysłowiowy "kwiatek do kożucha". Być może, znajdą się osoby nie podzielające mojego oburzenia i narażę się na zarzut braku zrozumienia dla współczesnej sztuki, jednak będę się upierać przy twierdzeniu, że pewne rzeczy nie tylko nie pasują do siebie, lecz wręcz mówiąc potocznie "gryzą się". Zastanawia mnie, jak w miejscu, gdzie pejzaż jest chroniony i w związku z tym nie można tam budować nic, co mogłoby go naruszyć, mógł powstać twór, jakim jest muzeum współczesnej rzeźby pod otwartym niebem... Wszystkie eksponaty umieszczono w zabytkowym, tarasowym ogrodzie, przy czym na pierwszym planie można zobaczyć jakieś koszmarne stworzenia wyglądające niczym surykatki w kolorze fuksji stojące na elementach ogrodzenia oraz realistycznie oddanego nosorożca, wiszącego na czymś, co przypomina portowy podnośnik. Nie zdziwiłabym się, gdyby znalazły się w Disneylandzie, centrum handlowym, czy wśród współczesnych zabudowań, jednak w tym rybackim miasteczku wydawały się zupełnie nie na miejscu. Próbowałam je zobaczyć z bliska, aby dowiedzieć się kim są autorzy tych dzieł. Niestety, wejście do ogrodu było zamknięte, gdyż muzeum można zwiedzać jedynie w miesiącach letnich. 

Osobiście sądzę, że prawdziwa sztuka, również nowoczesna, broni się nawet w historycznym otoczeniu, pod warunkiem, że jest to naprawdę dobrze skomponowane. Kiedy wraz z Martą byłam w prześlicznej, barokowej Orcie, miałyśmy okazję obejrzeć uliczną wystawę monumentalnych rzeźb Mimmo Paladino, o której pisałam jakiś czas temu tutaj.

Mimo całkowitej różnicy stylu nie raziły, gdyż umieszczono je w przemyślany sposób w takich punktach miasteczka, że ich obecność zyskiwała nowy wymiar i sens. W moim odczuciu rzeźba w plenerze potrzebuje należytego miejsca i tła, które wydobywa jej walory; natomiast tutaj stłoczono je zupełnie bez sensu, co sprawia, że trzeba je oglądać z niewielkiej odległości, bez zachowania odpowiedniej perspektywy. Zapewne byłaby to świetna idea, gdyby Portofino dysponowało dużym parkiem na płaskim terenie, co pozwoliłoby na stworzenie naprawdę interesującej ekspozycji. Obecna sprawia wrażenie zrobionej na siłę jakby władze miasta otrzymały kłopotliwy prezent, z którym nie wiadomo co zrobić a odrzucić go po prostu nie wypada. Ponieważ nie mogłam wejść do muzeum, próbowałam popatrzeć przez płot. Udało mi się podejść stosunkowo blisko i zajrzeć do parku z uliczki położonej powyżej.

Z tego co widziałam, wszystkie rzeźby są umieszczone bez ładu i składu a co więcej, bez żadnego związku z przestrzenią. Po powrocie do domu w internecie przeczytałam artykuł na temat tego przedsięwzięcia, lecz znane na całym świecie nazwiska twórców nie zmieniły mojego zdania, że jest to niedobry pomysł, robiący krzywdę miasteczku i artystom. W wirtualnym muzeum obejrzałam także większość eksponatów, jednak nie było wśród nich ani różowych stworzeń, ani wiszącego nosorożca.
Miałam jeszcze sporo czasu do odjazdu, pogoda była nie najgorsza, więc postanowiłam poszukać zacisznego miejsca, gdzie mogłabym usiąść, aby wypić popołudniową kawę. W Portofino jest duży wybór lokali gastronomicznych; ponieważ była to niedziela większość z nich była otwarta, choć do rozpoczęcia sezonu pozostało jeszcze sporo czasu. Szczerze mówiąc, miałam niejakie opory przed konsumpcją w miejscu, gdzie kawa niekiedy kosztuje od trzech (espresso) do piętnastu euro (moja ulubiona po irlandzku). A to przecież nie koniec wydatków, bo zasiadanie przy restauracyjnym stoliku, żeby wypić jedynie kawę po pierwsze, nie jest dobrze widziane przez personel, więc należałoby zamówić coś jeszcze a po drugie, trzeba też doliczyć cenę nakrycia stolika ( na ogół kilka euro) no i zwyczajowy napiwek.

Wynikało z tego, że prawdopodobnie byłaby to najdroższa kawa w moim życiu i chociaż nie jestem skąpa, to (niezależnie od zasobności kieszeni) wydawanie na kawę sumy, za którą z powodzeniem mogłabym zrobić parodniowe zakupy, wydawało mi się lekką przesadą. W związku z tym, zadowoliłam się przyjemną lodziarnią, gdzie serwowano również kawę espresso (w cenie jednego euro) i zainstalowałam przy stoliku stojącym na bulwarze. Lody były naprawdę świetne, więc powoli delektowałam się nimi, obserwując zatokę. Tuż przede mną była zacumowana niewielka, biała łódka, którą objęły w posiadanie trzy mewy. Rozbawił mnie widok tych dość szczególnych "załogantów" siedzących rządkiem na burcie i czyszczących pióra. Nagle, ni stąd ni zowąd dobiegł mnie odgłos grzmotu a po chwili z wciąż jasnego nieba zaczął kropić drobny deszcz. Dopiłam kawę i postanowiłam, że resztę dnia spędzę w Genui. Kiedy mój autobus dojeżdżał do dworca w Santa Margherita Ligure rozpadało się na dobre, lecz widać było, że nieco dalej na północy, nadal świeci słońce. Pogratulowałam sobie pomysłu, bo zanosiło się na to, że w Genui jednak może być pogodnie. Oprócz tego dobrze się składało, bo zawsze chciałam zobaczyć sławną, genueńską katedrę.

Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć z Castello Brown  zapraszam do obejrzenia albumów>

sobota, 10 listopada 2012

Liguria. Na kawę do Portofino...


Liguria to jeden z najpiękniejszych regionów Włoch. Mieszkając w Mediolanie wiele słyszałam o jej wspaniałych zakątkach, które koniecznie należy zobaczyć. Mówiono mi o górach, schodzących wprost do morza o pięknie przyrody, malowniczych miasteczkach, wspaniałym klimacie i o tym, że wiosna przychodzi tam przynajmniej o miesiąc wcześniej, więc niejednokrotnie już pod koniec lutego kwitną mimozy. Brzmiało to bardzo zachęcająco, a kiedy wreszcie przyszedł czas, że zobaczyłam to wszystko na własne oczy, mogłam jedynie potwierdzić tę obiegową opinię. Tak się zresztą złożyło, iż podobnie jak w wielu innych przypadkach, początek mojego zainteresowania tą krainą miał miejsce wiele lat temu. Portofino było jedną z tych miejscowości, które mnie fascynowały odkąd sięgnę pamięcią. Po raz pierwszy usłyszałam tę nazwę, kiedy jako dziecko urządzałam sobie "dom" pod stołem w pokoju.

Było to chyba pod koniec lat pięćdziesiątych a może na początku sześćdziesiątych, kiedy to jedynym łącznikiem ze światem kultury było nasze małe radio marki "Pionier". Repertuar rozgłośni "Polskie Radio" był w owych czasach bardzo skromny; nadawano audycje oświatowe, muzykę poważną (najczęściej utwory Szopena), ludowe piosenki i trochę muzyki rozrywkowej w wykonaniu znanych, polskich wykonawców. Jedną z nich była Sława Przybylska, która spopularyzowała w Polsce włoską piosenkę Freda Buscalione "Miłość w Portofino". Do dziś pamiętam ten pełen smutku, sentymentalny tekst o opuszczonej dziewczynie i drodze do Portofino, na której "został żółty kurz". Szczerze mówiąc, zarówno ta, jak i inne piosenki z tego okresu, (powtarzane do znudzenia wiele razy w ciągu dnia) mogły doprowadzić do ciężkiej depresji, jednak dzięki temu, mimo upływu czasu, do dziś pamiętam ich teksty a nawet intonację głosu wykonawców. Minęło kilka lat, nieco podrosłam i dostałam mój pierwszy atlas geograficzny. Uwielbiałam go rozkładać na stole i oglądać mapy; urzekały mnie ich kolory, za którymi kryły się morza, góry i równiny, baśniowe krainy odległe i tajemnicze...Czytałam egzotyczne, obco brzmiące nazwy, próbując sobie wyobrazić miejsca, jakie oznaczały. Pamiętam, że jednymi z moich ulubionych i oglądanych chętniej niż inne, były mapy Włoch i Hiszpanii, ze względu na piękne, dźwięczne nazwy miejscowości. Pewnego dnia, na wybrzeżu Włoch zauważyłam maleńkie kółeczko z napisem "Portofino". Zastanawiałam się, czy jest to miejscowość z piosenki; te wątpliwości rozwiał ojciec, który potwierdził moje przypuszczenia. Zapewne w tym miejscu skończyła by się owa historia, gdyby nie to, że po wielu latach życie rzuciło mnie na włoską ziemię. Podczas jednej z wizyt w Mediolanie, na popularnym deptaku via Dante, miałam okazję obejrzeć wystawę fotogramów, prezentujących najpiękniejsze miejsca we Włoszech. Jedno z tych zdjęć przestawiało właśnie Portofino, zobaczyłam je wtedy po raz pierwszy; niewielką zatoczkę, zielone zalesione wzgórza wokół niej i rząd kolorowych, wysokich domów tuż na skraju morza. Bardzo mi się spodobało to miejsce i pomyślałam wtedy, że dobrze byłoby wybrać się tam w przyszłości...

Jednak sprawy tak się układały, że odsuwałam w czasie ten projekt z obawy przed dość znaczną odległością a o tym, że tam wreszcie dotarłam, podobnie jak w wielu innych wypadkach, zadecydował za mnie ślepy traf. Pewnego roku pod koniec lata, miałam kilka wolnych dni, więc chciałam wykorzystać je na dłuższe wypady po okolicy. Mieszkałam wówczas w małym mieszkanku należącym do pewnej włoskiej rodziny; moi gospodarze właśnie wyjechali na kilkutygodniowe wakacje, zostawiając mi pod opieką psa i dwa koty, więc z konieczności miały to być wyjazdy jednodniowe, ponieważ zwierzaki musiały otrzymać należną im rację żywnościową. Jednym z miejsc, jakie miałam zamiar odwiedzić, było miasteczko Courmayeur leżące u podnóża Mont Blanc. Przygotowałam się należycie do tej wycieczki i skoro świt wyruszyłam do Mediolanu. Niestety, połączenia miałam "na styk" a ponieważ były jakieś problemy z metrem z powodu spóźnienia straciłam jedyny poranny autobus, jadący w stronę Valle d'Aosta. Byłam bardzo zła i rozgoryczona, lecz postanowiłam, że  jednak muszę zrobić coś sensownego z tym dniem, gdyż nie miałam najmniejszej ochoty na snucie się z plecakiem po rozpalonych, mediolańskich ulicach. Pojechałam na Dworzec Centralny, aby sprawdzić, gdzie ewentualnie mogłabym się wybrać. Kiedy studiowałam rozkład jazdy, nagle doznałam olśnienia - Portofino!

Okazało się, że dojazd jest prostszy niż myślałam a do tego mam dogodny, wieczorny pociąg powrotny. Niewiele myśląc, kupiłam bilet i ruszyłam w drogę. Po upływie około dwóch godzin i przejechaniu kilku tuneli pod Alpami Liguryjskimi, dojechaliśmy do Genui, gdzie pociąg skręcił na południe, w stronę miasta La Spezia. Jechaliśmy wybrzeżem a ja, oczarowana pejzażem patrzyłam na rozświetlone morze za oknem, na palmy, drzewka pomarańczowe i kwitnące oleandry. Po kilkudziesięciu minutach znalazłam się w Santa Margherita Ligure; tu należało wysiąść, aby dotrzeć do niedalekiego Portofino. Santa Margherita jest popularną miejscowością wypoczynkową i w sezonie letnim zawsze są tam tłumy ludzi. Szczerze mówiąc, chyba wyglądałam dość dziwacznie pośród porozbieranych plażowiczów; ubrana w trapery i długie ciemne spodnie, jak przystało komuś, kto wybiera się w góry. Do tego miałam mocno wypchany plecak, bowiem oprócz butelki z wodą i prowiantu, tkwiła w nim także ciepła kurtka, niezbędna podczas wjazdu kolejką linową na Mont Blanc. Zastanawiałam się, jak pokonać odległość pięciu kilometrów dzielącą mnie od Portofino. Mogłam jechać autobusem, lecz uznałam, że było by to pójściem na łatwiznę, więc wyruszyłam na piechotę wzdłuż szosy biegnącej brzegiem morza.

Dla pieszych i rowerzystów zbudowano tu specjalną ażurową kładkę zawieszoną nad wodą, co sprawia, że ta droga jest po prostu przepiękna! Po lewej stronie i pod nogami miałam lazurowe morze zatopione w błękitnej poświacie a po prawej wysokie skały, porośnięte piniowym lasem, opuncjami i kwitnącymi krzewami. Na zboczach tych gór, wśród bujnych ogrodów, wzniesiono romantyczne wille i luksusowe hotele w pastelowych kolorach. Plaże, które mijałam po drodze, były zatłoczone do granic możliwości a nieopodal brzegu widać było mnóstwo łódek i jachtów. Natomiast na parkingach stała wprost niezliczona ilość samochodów, jeszcze większa motocykli oraz skuterów, jak gdyby wszyscy Włosi umówili się na spotkanie właśnie w tym miejscu. Idąc przed siebie mijałam kolejne kąpieliska z karnymi rzędami plażowych łóżek pod kolorowymi parasolami, pełne ludzi poopalanych na ciemny brąz. Droga w tym miejscu tworzy wiele zakrętów, więc przede mną widniały liczne skaliste cyple, wybiegające w morze. Ponieważ szłam dość długo, sądziłam, że jest już najwyższy czas, abym znalazła się na miejscu. Z mapy i zdjęcia wynikało, że Portofino leży w zatoce ograniczonej dwoma niewielkimi półwyspami.
 
Za każdym razem kiedy dochodziłam do kolejnego zakrętu drogi, wydawało mi się, że za nim ukaże się zatoczka i upragnione miasteczko. Niestety, szłam i szłam a o Portofino nie było ani widu ani słychu... Na pociechę robiłam zdjęcia okolicy, która faktycznie urzeka swoją urodą. Mimo pięknej, słonecznej pogody nie mogłam narzekać na upał, ponieważ od morza wiał lekki, orzeźwiający wiatr. Wreszcie za kolejnym zakrętem zobaczyłam plażę, zatoczkę i kilka kolorowych domków. To jeszcze nie było Portofino lecz Paraggi, niewielka miejscowość, leżąca w jego pobliżu. Po chwili doszłam do miejsca, gdzie definitywnie skończył się pomost, po którym poruszałam się dotychczas. Asfaltowa szosa biegła dalej a po jej prawej stronie znajdowały się schody, prowadzące do ścieżki na zboczu góry. Tu zobaczyłam białą, porcelanową tabliczkę z kobaltowym napisem "Pedonale per Portofino" *. Byłam prawie u celu!
Kiedy pokonałam ostatnie kilkaset metrów dzielących mnie od miasteczka i doszłam do pierwszych zabudowań, wiedziałam już, że nie było cienia przesady w tym, co mi mówiono o jego uroku . 

Ten odcinek drogi dojazdowej do Portofino prowadzi po stoku dość sporego wzniesienia a po jej lewej stronie znajduje się rząd domów, stojących tuż nad wodą. Dziś jest ona pokryta asfaltem, więc nie ma na niej żółtego kurzu; jedyne co się unosi w powietrzu, to spaliny z przejeżdżających pojazdów. Charakterystyczne jest to, że budynki stojące na zboczu od frontu mają 3- 4 kondygnacje, natomiast tylne wejście z ulicy jest na wysokości frontowego drugiego, tu będącego parterem. Co kilka domów są prześwity, przez które widać  zatokę pełną słońca i skąd można zejść na nabrzeże po wąskich schodach pomiędzy budynkami. Portofino jest rzeczywiście bardzo małą miejscowością, kiedyś była to po prostu skromna, rybacka wioska i do dziś niektórzy stali mieszkańcy zajmują się połowem ryb (choć mam wrażenie, że większość z nich żyje jednak z łowienia turystów). Świadczą o tym rybackie łodzie stojące w porcie i suszące się sieci, noszące widoczne ślady użycia, przemawiające za tym, iż nie jest to tylko malowniczy rekwizyt. Z tego co wiem, niektórzy rybacy wożą też turystów na prywatne połowy. A turyści przybywają dość licznie, część z nich mieszka w okolicznych hotelach i pensjonatach, choć większość, której nie stać na opłacenie lokum, najczęściej przyjeżdża tam tylko  na jeden dzień. Portofino to przede wszystkim port w niewielkiej zatoce, która swoim kształtem przypomina grecką literę "Pi".  
 
Wzdłuż nabrzeża stoi rząd wysokich, wąskich domów, pomalowanych na żywe kolory; w większości z nich na parterze mieści się bar, kawiarnia, restauracja lub pizzeria. Ich stoliki stoją na nabrzeżu pod daszkami z żaglowego płótna a w jednym z lokali z racji niewielkiej przestrzeni przed budynkiem, ustawiono je na pływającym pomoście, zakotwiczonym w zatoce.
Jak już wspominałam, leży ona pomiędzy dwoma półwyspami, do miasta wjeżdża się po tym od strony południowej, natomiast północny wybiega długim, ostrym klinem w morze. W jego najdalej wysuniętej części znajduje się latarnia morska a u wylotu zatoki, na szczycie wzgórza, zbudowano w średniowieczu zamek, zwany dziś Castello Brown (mam zamiar poświęcić mu osobny post). Nieco niżej mieści się ładny, barokowy kościół San Giorgio, zaś u nasady półwyspu jest następne wzgórze; na nim znajduje się wielohektarowy park, należący do willi "Altachiara". Willa jest niedostępna i właściwie niewidoczna z powodu bujnie rosnących drzew i krzewów, natomiast ma nader ciekawą historię. Zbudowano ją dla lorda Carnavona, tego samego, który wraz z Carterem odkrył grobowiec Tutenchamona. Swego czasu wiele mówiono o "przekleństwie faraona" w związku z wieloma przypadkami nagłych i niewyjaśnionych śmierci w gronie odkrywców grobowca oraz ich najbliższych, wśród nich również lorda i jego bliskiej krewnej. Piękna, luksusowa willa została uznana za miejsce, na którym również zaciążyło fatum, gdyż kolejnym właścicielom pobyt w niej nie przyniósł szczęścia.

Chyba najbardziej tragiczne wydarzenie miało tu miejsce w czasie mojego pobytu we Włoszech. Właścicielką posiadłości była wtedy ex- modelka, hrabina Francesca Vacca Augusta, która po zapadnięciu zmroku wyszła do parku i przepadła bez wieści. Dopiero po dwóch tygodniach, jej trudne do rozpoznania ciało, wyłowiono z morza w okolicy Marsylii. Tajemnica tej śmierci właściwie nie została do końca wyjaśniona, mimo to uznano, że był to nieszczęśliwy wypadek a niezbyt trzeźwa hrabina, (która lubiła zaszywać się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach) zabiła się spadając z urwiska. Nie brakowało też głosów, że być może było to morderstwo, lecz ta teoria nie znalazła potwierdzenia w zeznaniach świadków i bezpośrednich dowodach. Po śmierci hrabiny, willę wystawiono na sprzedaż za kwotę kilkudziesięciu milionów euro, swego czasu mówiło się nawet, że nabył ją Silvio Berlusconi, ale to nie jest pewna wiadomość. Portofino to miejsce, gdzie aby spędzić wakacje a tym bardziej posiadać tu swoje locum, trzeba mieć naprawdę duży zasób "środków płatniczych". Jednak ludzi, którzy są w ich posiadaniu nie brakuje, więc przybywają tu licznie i chętnie. W maleńkiej zatoczce, obok rybackich łodzi i żaglówek niejednokrotnie cumują duże, czasem wręcz ogromne, pełnomorskie jachty, należące do tych bardzo, bardzo bogatych. Niegdyś częstym gościem bywał tu Lele Mora, agent włoskich gwiazd i gwiazdeczek, wraz z gronem przyjaciół i znajomych.
 
Swego czasu oglądałam w TV program, w którym mówiono, że wiele osób jest do tego stopnia zainteresowanych zobaczeniem kogoś z "wielkiego świata" iż stoją w porcie po kilkanaście godzin, również w nocy, w nadziei, że ktoś z jachtu zejdzie na ląd. Wyczekiwani to przede wszystkim osoby związane z prywatną telewizją Berlusconiego, często sztucznie wykreowane za pomocą sprytnego systemu promowania ludzi, niekoniecznie zasługujących na miano VIP-ów. Dość powiedzieć, że we Włoszech największą popularnością cieszą się młode i piękne osoby obojga płci, których jedyną zasługą dla świata jest to, że pokazały swą twarz i minimalistycznie przyodziane ciało, w jakimś niezbyt inteligentnym programie. Ten pusty i pełen blichtru światek, jest nieustannie wstrząsany aferami i skandalami na podłożu obyczajowym, w związku z posądzeniami o prostytucję lub używanie narkotyków. Zresztą sam Lele Mora został oskarżony o stręczycielstwo i wplątany w sprawę sądową Berlusconiego, któremu zarzuca się nadużycie stanowiska i stosunki z prostytutkami. Jeśli istotnie prawdą jest, że były premier kupił willę "Altachiara" to można powiedzieć, iż również on padł ofiarą klątwy, bo choć fizycznie żyje nadal, nie da się ukryć, że spotkała go śmierć polityczna. Ten nieciekawy aspekt włoskiego życia społecznego, według mnie jest jeszcze jednym dowodem na wszechogarniający konsumizm i upadek obyczajów, więc nie miałam najmniejszego zamiaru rozglądać się za twarzami znanymi z telewizyjnego ekranu. Natomiast samo Portofino bardzo mi się spodobało, rzeczywiście jest prześlicznie położone i pełne uroku, który podnosi jeszcze blask słońca, sprawiający, że kolorowe domki wyglądają po prostu bajecznie. 

Za ich pierwszym rzędem wzniesionym w centralnej części nabrzeża, jest kilka maleńkich uliczek i zaułków oraz niewielki placyk. Na okolicznych wzgórzach widać inne budynki porozrzucane wśród drzew i krzewów a całość robi naprawdę niezapomniane wrażenie. W miasteczku są też liczne sklepy, sprzedające lokalne przysmaki, hafty, koronki i ręcznie robione lalki. Oczywiście nie brakuje również galerii sztuki oraz pracowni malarskich, gdzie można kupić większy lub mniejszy, pamiątkowy obraz. Ponieważ bary i kawiarnie były po prostu oblężone, tym razem nie wypiłam w Portofino popołudniowej kawy, lecz zadowoliłam się lodem "na wynos" zresztą bardzo smacznym, jak wszystkie włoskie lody. Do Santa Margherita wróciłam autobusem a następnie popołudniowym pociągiem do Mediolanu i na koniec podmiejską koleją do domu w Limbiate, gdzie czekali moi wygłodniali podopieczni. Mimo źle zaczętego dnia oraz czasu poświęconego na tę podróż, nie żałowałam, iż przypadek zaprowadził mnie do Portofino. Obiecałam też sobie, że jeśli będę mogła, za jakiś czas wrócę w tamte strony.

* Ścieżka dla pieszych do Portofino